Kochać grzeszników


Po prostu – być...

Widzieć grzesznika... Obejmować wzrokiem duszy człowieka, a nie jego grzech... Tak patrzył na mnie Bóg na początku mojej drogi nawrócenia... Czułam tak wielką miłość, że wprost dziękowałam Mu, że jestem czarną owcą w Jego stadzie... Owcą zagubioną... Bo dzięki temu dane mi było doświadczyć niesamowitej miłości ze strony Ojca... Rozumiałam szczęście syna marnotrawnego, rozumiałam też szczęście Ojca... Żyłam w Jego objęciach... Wiedziałam, jaka może być radość z jednego nawróconego grzesznika.. I obruszałam się na obojętność, czy wręcz zawiść, syna „dobrego”...

Dzisiaj, po wielu latach, czuję się w domu Ojca tak, jakbym nigdy z niego się nie oddaliła... Pamiętam o tamtych grzechach, ale one w pewnym sensie są już poza mną... I spostrzegam, że nie odczuwam już tamtej radości Ojca, którą odczuwałam na drogach własnego nawrócenia... Otoczyła mnie spokojna pustka... Pusty spokój... I zaczynałam już zazdrościć tym, których stęskniony Ojciec przygarnia w geście miłości... Działo się tak do chwili, gdy zauważyłam, że teraz ja zaczynam przygarniać grzeszników... Że zostałam posłana na drogi życia, aby wyciągać do nich moje dłonie, otaczać ramionami, otwierać serce... Przypominać o zapomnianej Ojczyźnie... I zauważam, że doświadczam w sobie znowu radości Ojca, gdy zaczynają pytać o drogę powrotu do Jego domu... Miłosierdzie... Szczęśliwa wina... Amen.


kwiecień/maj 2002